No właśnie. Czy to jest w ogóle możliwe? Przecież przebrnięcie w krótkim czasie przez tysiące piktogramów to szaleństwo, porównywalne niemal z próbą podbicia Indii przez Aleksandra Wielkiego. Tam zbuntowało się wojsko, tu zbuntuje się wzrok i agenda obowiązków.
Już obejrzenie dwugodzinnego filmu wymaga żelaznej dyscypliny i hartu ducha, kiedy śmieci wołają o wyrzucenie, a dzieci o… podwiezienie. Cóż dopiero książka męczona tygodniami. Ciśnie się na usta zwrot jednego ze znajomych montażystów, który niezależnie od projektu do wykonania, zawsze krzyczy: „nie da się”.
Da się. Doszedłem do rozwiązania metodą prób, w trakcie wieloletniej wyboistej drogi, która doprowadziła mnie do zawodowego spełnienia (wspominam także o tym w ,,Sztukmistrzu w Tczewie’’). W 2001 r., kiedy z grupą zapaleńców zakładaliśmy TVN24, musiałem zacisnąć pasa, żeby nie utonąć w Warszawie. Po opłaceniu obskurnej kawalerki na Sadybie, na życie zostawało 10 zł na dobę. Nici z imprezek i shoppingu na mieście. I dobrze! Zamiast tego siedziałem w fotelu, zatopiony w bieli kartek, przegryzając kolejne rozdziały paluszkami, popijanymi najtańszym piwem Hammer.
Książek miałem pod dostatkiem, dzięki bibliotece ulokowanej po drugiej stronie ul. Konstancińskiej. Postanowiłem więc, że zabiję samotność w wielkim mieście wytężoną lekturą. Od dziecka czytać lubiłem i wiedziałem, że to recepta na wszelkie dolegliwości, nawiązując do tytułu piosenki Krystyny Prońko: lek na całe zło. Zacząłem przyjmować dawki tego leku, hołdując literaturze w sposób nieograniczony. Po jakimś czasie odkryłem prawidłowość, która pozwoliła mi zintensyfikować efekt.
Zacząłem czynić plany, niemal jak Robert Lee Prewitt ze ,,Stąd do wieczności’’ Jamesa Jonesa. Łącznie mogłem zabrać z biblioteki pięć woluminów. Udawałem się tam zatem z listą pozycji „do zaliczenia”. Pierwszą wybierałem właśnie z niej, głównie pamiętniki i biografie. Kolejne tytuły oceniałem po grubości grzbietu, uważałem też na rozmiar czcionki, żeby sprawnie przełknąć tomiszcze. Ostatnie dwa tomy wrzucałem do torby według jednego kryterium: musiały liczyć do dwustu stron, żebym miał pewność, że odhaczę je wieczorem.
W domu trawiłem najcieńsze skrypty, a równocześnie mocno wgryzałem się w pozycję środkową, na koniec sesji zaczynałem najgrubszą książkę z listy. Nazajutrz kończyłem drugą broszurę, brnąc dalej w środkowy i najgrubszy bestseller. Co kilka dni wymieniałem zapas chudzinek, finiszując równocześnie z ich korpulentnymi siostrami.
Rezultat? Codziennie zapisywałem w notesie jeden z tytułów, a stopniowo odnotowywałem także cegły. Przyjąłem na klatę i umysł potężne uderzenie wiedzy, a przy okazji dobrze się bawiłem. Polecam to ćwiczenie jako dobry sposób na poszerzenie horyzontów i w ogóle na wszelkie bolączki. Nie na darmo się przecież powiada, że książki to nasze przyjaciółki. A tych nigdy za dużo (żart).
Zapytasz: czy to jest trudne? Odpowiem: a czy trudno jest posłać łóżko? Chodzi o nawyk, który trzeba w sobie wyrobić, tak jak mycie zębów. Z czytaniem jest podobnie. Wypracuj nawyki i pamiętaj, że sukces to mały wysiłek, regularnie powtarzany. Codzienne ,,sylabizowanie’’ sprawi, że będzie bliżej celu, niż ci się wydaje. A na pewno dobrze się zabawisz.