– Zazdroszczę Ci, że nie bałeś się zacząć od początku.
– Bałem się, ale nie miałem wyjścia.
Wspominam tę rozmowę w najnowszej książce pt. ,,Sztukmistrz w Tczewie”. Kolega z Katowic chwali mnie za to, że postawiłem wszystko na jedną kartę i po chudych latach na Śląsku, osiągnąłem w stolicy sukces zawodowy i finansowy. Był bardziej utalentowany ode mnie, za to mniej zdesperowany. Teraz trochę żałuje, że zabrakło mu motywacji.
Po zawodowym okiełznaniu Warszawy odbyłem wiele rozmów ze znajomymi w trakcie spotkań na Śląsku, na którym spędziłem trzynaście lat, i w rodzinnych Kielcach, w których spędziłem ich niemal dziewiętnaście. Pogawędki obfitowały w komplementy na temat pracy i płacy, najczęściej jednak kończyły się stwierdzeniem: ale ci się udało!
Moment: jak to udało? Dobra pamięć działa na mnie jak satori w filozofii Zen; pozwala przywalić sobie wirtualnym kijem w łeb i rozwiać czad pochlebstw. Laury i wawrzyny pojawiły się przecież nie dzięki układom czy szczęściu, tylko dzięki uporowi i pracy. Niemal zapomniałem, jak wysoką cenę musiałem zapłacić za szansę na sukces.
Kiedy przyjechałem w 2001 r. do Warszawy, gotów zacząć nowe życie, nie byłem młokosem. Miałem trzydzieści jeden lat, a cały majątek zgromadziłem w jednej walizce. Nie stanowiło to jednak przeszkody. Po wygraniu castingu na prezentera uskrzydlała mnie możliwość uczestnictwa w powstającej stacji TVN24. Rzeczą, która natomiast spędzała mi sen z powiek, był brak pieniędzy. Koszty wynajmu kawalerki i czynsz za pozostawione mieszkanie w Katowicach, sprawiały, że na bieżące potrzeby zostawało dziesięć złotych dziennie! Rozpoczęła się terapia szokowa.
Postanowiłem ograniczyć koszty do minimum. Stałem się mistrzem przyrządzania podrobów; nie zawsze smakowały, lecz zawsze były tanie. Trzy razy w tygodniu memłałem żołądki drobiowe, w pozostałe dni pochłaniałem serca, obcinając nożyczkami wystające aorty przed gotowaniem. Wertowałem gazetki promocyjne. Żeby zdobyć konserwy w obniżonej cenie, potrafiłem jechać na gapę aż na Wolę lub Bielany.
Dużo chodziłem na piechotę, potem kupiłem najtańszy chiński rower. W miejscu dzisiejszego miasteczka Wilanów rozciągały się pola z kapustą. Szusując jednośladem pomiędzy zagonami, czasami zabierałem do domu główkę albo dwie. Marchewkę i kalarepę pozostawione przez sprzedawców zgarniałem także z bazarku na Sadybie. W pracy miałem darmową kawę i dostęp do Internetu, kolega zaopatrzeniowiec podrzucał mi papierosy Dark, które nie schodziły w sklepach. Inny kumpel wyrobił mi kartę biblioteczną, więc wieczory spędzałem na lekturze. Ten stan trwał 24 miesiące. Ogarnąłem finansowy chaos i zaciskając pasa, przetrwałem pierwszy, najtrudniejszy okres.
Od tamtej pory minęło 16 lat. Mam stabilną pracę w dużej amerykańskiej telewizji, pracuję, zarabiam, podróżuję. Lubię to, co robię. A jeszcze bardziej to, że udało mi się to osiągnąć w stylu amerykańskiego selfmademana. Nikt mi nie załatwił niczego po znajomości, do wszystkiego doszedłem wysiłkiem i wytrwałością. I kiedy przypomnę sobie samotne wieczory w kawalerce na ul. Konstancińskiej, wiem, że warto było się pomęczyć.
Dlaczego o tym wspominam? Bo chcę dać Wam, podobnie jak koledze ze Śląska, dowód na to, że cierpliwością i pracą ludzie się bogacą. Anglicy ukuli na beznadziejne sytuacje powiedzenie: „no pain, no gain”, czyli w wolnym tłumaczeniu: bez pracy nie ma kołaczy. Święta prawda.
Jeśli chcesz osiągnąć cel, bądź gotów na wyrzeczenia. Dla niego warto czasem zacisnąć pasa i zaryzykować. Za to na pewno nie warto biernie czekać na to, co podrzuci los, a potem mieć pretensje do całego świata. Jeden z moich idoli, Morrissey, śpiewał przed laty, że każdy dzień jest jak niedziela. Nawet jeśli to prognoza na wyrost, spraw przynajmniej, żeby każdy dzień nie był jak poniedziałek. To już sukces, a za nim przyjdą kolejne. Bo pamiętaj, że po deszczu przychodzi tęcza.