Motanki, żadanice, ziarnuszki – kilka lat temu Joannę Wrońską zafascynowały słowiańskie lalki magiczne. Gdy po raz pierwszy z kilku szmatek wyczarowała podróżniczkę, poczuła, jakby zawsze to robiła. Od tamtej pory bliskich i dalszych znajomych obdarowuje lalkami dobrych życzeń, a radością tworzenia dzieli się z dziećmi i dorosłymi podczas warsztatów.
Uniwersytet w Woli Sękowej
Mówi o sobie, że jest typową babą świętokrzyską. Urodziła się w Kielcach, ale na wakacje i święta jeździła do babci do Korytnicy. Dom dziadków to była niemal świetlica, pół wsi tam przesiadywało, garnki były pełne, kobiety darły pierze, piekły chleb albo robiły kwiaty z bibuły. Pamięta, że dziadek wieszał choinkę u powały. Babcia robiła pająki i anioły z bibuły. – Nici i szmatki zawsze były mi bliskie, jestem pasjonatką rękodzieła – przyznaje. Od ponad 23 lat związana jest z Zespołem Pieśni i Tańca „Kielce” działającym w Wojewódzkim Domu Kultury. Reanimuje – jak mówi – wiekowe kostiumy: wymienia wstążki i cekiny, szyje spódnice. Sama lubi chodzić w ludowym stroju.
Marzyła o rozwijaniu swoich pasji na Uniwersytecie Ludowym Rzemiosła Artystycznego, ale edukacja artystyczna jest droga, a dojazdy do Woli Sękowej u podnóża Bieszczadów – uciążliwe. Ale wreszcie, mając 55 lat, powiedziała sobie: „Raz kozie śmierć” i rozpoczęła naukę. Dojazdy sporo ją kosztowały – z ciężkim plecakiem, teczką dla plastyków zwaną wiatrołapem i siatką wypełnioną robótkami przez dwa lata tłukła się autobusami, albo godzinami w McDonaldzie wyczekiwała na zmotoryzowane koleżanki, tkając czy pisząc pracę domową. Ale warto było – uniwersytet w Woli Sękowej to jedyna w Polsce szkoła, która uczy starego rzemiosła: tkactwa, haftu, wikliny, rzeźby, a nawet pisania ikon. – Można się sprawdzić w różnych dziedzinach, a że jestem z pokolenia tych nadgorliwych i młode koleżanki mnie wspierały, to fajnie mi się pracowało – zapewnia.
Pewnego dnia miały się odbyć zajęcia z lalek ukraińskich, ale prowadząca nie dojechała. – Pomyślałam, że muszę zobaczyć, jak się te lalki robi. Wybrałam się do Krakowa do ŻyWej Pracowni, którą prowadzą absolwentki szkoły w Woli Sękowej. Pojechałam i się zachwyciłam. Robimy te lalki, a ja sobie myślę, że je znam, podobne babcia nam pokazywała.
Jako pierwszą zawiązała sobie wtedy podróżniczkę, która ma pomagać, gdy jesteśmy w drodze. I z przygodami wróciła do Kielc: bus jej nie zabrał, następnego nie było i cudem dojechała do domu, dzięki pomocy poznanego na dworcu chłopaka i jego brata. – Podróżniczka spełniła swoją funkcję, więc gdy wyjeżdżam, zawsze zabieram ją ze sobą. Tak się zaczęła moja przygoda z lalkami – wspomina.
Słowiańska magia
Magiczne i obrzędowe lalki, związane z dawnymi wierzeniami słowiańskimi, zachowały się tylko na Białorusi i Ukrainie. – My o nich zapomnieliśmy. Ale kiedy bywam na kiermaszu w skansenie w Tokarni, spotykam dojrzałe panie, które opowiadają mi różne historie o lalkach. Mam tam wtedy taki malutki kącik wspomnień. Ludzi, którzy robią lalki w naszym regionie jest niewielu, panie, które kiedyś je wytwarzały, wstydzą się. Niektóre szyją, ale tylko ja je wiążę.
Wiele było rodzajów lalek magicznych, na każdą okoliczność inna. Kobiety i dziewczyny darowały wyjeżdżającej osobie podróżniczkę, która miała strzec ich bezpieczeństwa. Lalkę wyposażały w woreczek z ziemią, która przypominała o domu, albo z ziarnem, by podróżny nie był głodny i dawały lubczyk, żeby mąż nie oglądał się za innymi. Ziarnuszki o kobiecych kształtach miały zapewniać dostatek, a do środka wsypywało się kaszę, groch czy ryż. – U nas wytwarzano płaczki. Matka robiła lalkę, szła na rozstaje i tam ją zakopywała, żeby dziecko nie płakało. Od starszej pani dowiedziałam się, że były też lalki na złe spojrzenie, które wieszano w drzwiach, aby odczynić zło. Robiono też nierozłączki, które dawano w prezencie ślubnym.
Rozmowa z lalką
Najbardziej popularne są lalki dobrych życzeń, które mają spełniać marzenia. Na Białorusi mówią na nie żadanice. – Gdy robimy je na warsztatach bywa ciekawie. Zaczynamy od wsadu z białego materiału zwanego duszkiem. Potem każdy indywidualnie ubiera swoją lalę i wtedy na jaw wychodzą różne sprawy ukryte w podświadomości. Jedna dziewczyna związała lalce nogi, więc doszłyśmy do wniosku, że boi się, żeby chłopak od niej nie odszedł. Poradziłam jej, żeby zrobiła lalkę jeszcze raz i na nowo ją ubrała. Za dwa tygodnie zadzwoniła, że tamten facet odszedł, a ona teraz jest ze swoim najlepszym przyjacielem. Ale to nie moja wina, to podświadomość tak zadziałała – zastrzega ze śmiechem.
Tłumaczy, że gdy robi się lalki na spokojnie, w skupieniu, to one często pokazują nasze pragnienia, chcą nam coś zakomunikować. Gdy wyłączy się telefony, to proces tworzenia zamienia się w dwie, trzy godziny terapii. Czasem ktoś, kto jest cichutki, wycofany, na zajęciach zaczyna śpiewać, rozmawiać z lalką. Zdarza się, że mama przychodzi na warsztaty z dzieckiem, ale o nim zapomina, bo tak ją wciąga wiązanie.
Wrońska najbardziej lubi warsztaty z najmłodszymi. Z reguły nie robi wtedy lalek magicznych, tylko użytkowe. – Dzieci nie są już tak sprawne manualnie, jak kiedyś, więc główkę robią z kulek styropianowych. Wychodzę z założenia, że to ma im sprawiać przyjemność, nie o to chodzi, żeby dokładnie zrobić lalkę tak, jak dawniej było. Po co katować te maluchy? Mają mieć przyjemność z tworzenia, to nie szkoła. Chłopcy najpierw nie chcą się bawić, ale gdy się okazuje, że mogą zrobić swojego ulubionego bohatera, to tworzą Batmana czy jakieś stwory z gier. Dzieci lubią kreatywne zajęcia, jeśli nie są dla nich za trudne. Gałgankowe lalki często stają się ich przyjaciółmi, a Barbie odchodzą w kąt.
Przez swoje warsztaty rękodzielniczka dotarła nawet do Aresztu Śledczego w Kielcach. Wprawdzie robienie lalek uwłacza męskiej godności, ale więźniowie mogli potem swoje dzieła podarować żonie, dziewczynie czy dziecku, więc chętnie włączyli się w zabawę. – Zachowywali się zupełnie jak przedszkolaki – śmieje się.
Jest jeszcze jeden aspekt motanek – twórczyni pokazuje, że nie powinno się wyrzucać starych ubrań, serwetek. Można dać tym przedmiotom drugie życie – zrobić lalkę, która będzie przypominała nam o babci czy prababci.
Miłość do tworzenia
Plecak rozpadł się po dwóch latach jeżdżenia do Woli Sękowej. Na uniwersytecie Joanna Wrońska ukończyła dwa kierunki: haft i tkactwo. Na koniec uszyła płaszcz z wojskowego koca, który przepięknie wyszyła koralikami. To ją kosztowało pół roku pracy. Oprócz tego w Izbie Rzemieślniczej w Rzeszowie zdała egzamin czeladniczy, a potem mistrzowski z haftu.
Swoją pasją dzieli się nie tylko ucząc wykonywania lalek. Prowadzi też zajęcia z rękodzieła na Uniwersytecie III Wieku. W zeszłym roku panie filcowały, robiły korale ze sznurka i nici, w tym poznają różne techniki haftu.
Za dwa lata Joanna Wrońska przechodzi na emeryturę, ale pomysłów na siebie ma na kolejne sto lat. Podoba jej się bardzo haft złotem i haft słomą. Chce jeszcze spróbować witraży czy metaloplastyki. Fascynuje ją ceramika japońska. – Niektórzy pytają, czy na tych lalkach da się zarabiać. Nie, to jedna z moich pasji. Należy odtwarzać to, co było piękne i daje radość dzieciom i dorosłym. Jeśli sprzedaję lalki, to tylko po to, żeby mieć pieniądze na materiały – zaznacza.
Na początku 2016 roku poważnie zachorowała. Powrót do zdrowia zajął jej kilka miesięcy. – Choroba pokazała mi, że najważniejsza jest rodzina, to, jakimi ludźmi się otaczamy, gdzie chcemy być i z kim. Owszem, pieniądze są ważne, bo dzięki nim możemy zaspokajać potrzeby i marzenia. Ale na tamtą stronę niczego nie zabiorę. Trzeba się cieszyć życiem. A lalki otworzyły mnie na ludzi, szybciej nawiązuję kontakt, szczególnie z dziećmi. Cieszę się z każdych zajęć, one przywracają mi wiarę w młodych ludzi. Daję i otrzymuję radość. Śmieję się, że będąc dojrzałą kobietą, nadal bawię się lalkami, i sprawia mi to dużą przyjemność. Skoro wróciłam do żywych, to chcę przekazać możliwie jak największej grupie dzieci miłość do lalek i ich tworzenia – mówi.